Tak siadłem i dwa razy spojrzałem na tytuł tego wpisu i poczułem się nieco… stetryczały. Tytuł brzmi faktycznie, jakbym jedną nogą pakował się już do grobu i zaraz zanim umysł otulony zostanie światłością wiekuistą, wzięło mnie na wspominki.
Ale niech tak już zostanie 😉
Inspiracją do artykułu były wcześniejsze wpisy, dotyczące najlepszych tekstów ze szkolnego boiska (które powstały przy bardzo dużym, Waszym udziale!).
- Najlepsze teksty z boiska część 1 >>>
- Najlepsze teksty z boiska część 2 >>>
- Najlepsze teksty z boiska część 3 >>>
- Najlepsze teksty z boiska część 4 >>>
Tym razem czas na uniwersalną listę zachowań i zwyczajów, które każdy kto ganiał za piłą po szkolno-podwórkowych boiskach doskonale znał.
Oczywiście, jak zawsze jeżeli czegoś brakuje – dopiszcie w komentarzu.
1. Młodzi wypad
W latach 90 na boiskach nie było przebacz. Hierarchia była zawsze sztywna i z góry ustalona. Jeżeli grałeś na pełnowymiarowym boisku i nagle pojawiła się ekipa starszych, która umówiła się na mecz, wypad był natychmiastowy, a boisko trzeba było zwolnić błyskawicznie. Bo jeżeli nie, w gratisie można było jeszcze zarobić kopniaka za pyskowanie.
2. Piłka na dach
Jeżeli mecz odbywał się na przyszkolnym boisku, naturalną konsekwencją przybycia ekipy starszych był fakt, że za wszelką trzeba było chronić piłkę.
Starsi, by szybko zwolnić sobie miejsce do gry, przerywali mecz wykopując ją na dachu budy. I po raz kolejny trzeba było iść do konserwatora / woźnego, który musiał się pofatygować na drabinie, by ją gdzieś między spadzistościami szkolnych zabudowań ją odnaleźć.
Podobnie było, jeżeli ktoś ze starszych kręcił się w pobliżu (nie grał, ale oddawał się innym rozrywkom na przykład kopceniu szlugów), a piłka nieopatrznie wyleciała na aut lub rożny. Często z nudów lub dla urozmaicenia dnia, jeżeli dopadł do niej pierwszy, nadawał jej odpowiednią parabolę.
Piłka zatrzymywała się wysoko, między wywietrznikami, woźny ruszał do akcji, a młodsi mieli po meczu.
3. Najlepszy zostaje
Czasem starszym brakowało jednego do meczu – wtedy najlepszy z młodszych mógł wziąć udział w ich meczu. Reszta smętnym wzrokiem obserwowała poczynania kolegi zza końcowej linii.
A i tak najczęściej stał na bramce.
4. Doliczamy i karne
Tu mi się łezka zakręciła. Bez względu na to, ile bramek padło w meczu – zawsze trzeba było doliczyć dodatkowy czas do drugiej połowy (przeważnie coś między 20, a 30 minut). Do tego, nieważne jakim wynikiem skończył się mecz / dogrywka, na deser zostawialiśmy karne. Zawsze 🙂
5. 3 mecze dziennie i Tsubasa na dokładkę
Nie wiem jak to robiliśmy, ale graliśmy średnio 2-3 mecze dziennie i jeszcze znajdowaliśmy czas na obejrzenie Tsubasy w telewizji. Sił nam nie brakowało. Brakowało zawsze czasu, dnia i cierpliwości rodziców.
6. Beton, krew i łzy
W czasach przedorlikowych dominującym typem boiska przy szkole był asfaltowy prostokąt z narysowanymi liniami do piłki ręcznej. Graliśmy na nim jak opętani, co regularnie skutkowało otarciami, ranami i stłuczeniami.
Te bardziej „luksusowe” boiska wylane były asfaltem.
Te mniej betonem. Który był twardy jak… beton.
Kostki i kolana naprawdę cierpiały.
7. Dwa plecaki i jazda! Gramy byle gdzie!
Często nie było miejsca do gry, albo mieliśmy za mało zawodników. Wtedy wystarczyło zrzucić plecak z ramion, znaleźć dowolne, w miarę równe miejsce i jazda.
Graliśmy wszędzie gdzie się dało, często po kilkanaście minut – zwłaszcza gdy boisko znajdowało się między blokami, a przepędzali nas właściciele mieszkań z troski o dobro szyb w oknach.
8. Gruby na bramę!
Wiadomo, że w każdej ekipie był Gruby. Jemu najczęściej przypadała najbardziej znienawidzona rola bramkarza. A jeżeli Gruby coś sapał, coś mu się nie podobało… no cóż. Mógł nie grać 🙂
9. Gdzie jest piłka?
Piłka zawsze była towarem deficytowym. Ileż to razy zdarzyło się, że umawialiśmy się na mecz i nie przyszedł nikt, kto by ją posiadał.
Oczywiście piłkowy właściciel był zawsze w komfortowej sytuacji. Mógł według własnego uznania dyktować warunki rozgrywek: składy zespołów, długość połów, nie musiał stać na bramce.
Wyboru nie było, bo jeżeli ktoś na owe warunki nie przystał, właściciel zabierał piłkę i szedł do domu.
Zdarzało się też tak, że mimo, iż było i boisko i piłka nie graliśmy.
Dlaczego?
Bo jedyne dostępne boisko było betonowe, a niestety taka nawierzchnia zabójczo skracała żywotność piłek. W związku (zwłaszcza jeżeli była nowa), nie mogliśmy jej narażać na zniszczenie.
10. Którą gramy? Którą nie gramy?
Czasem zdarzał się prawdziwy róg obfitości i pojawiało się kilku właścicieli piłek. Wtedy gremialnie musieliśmy wybrać, która nadaje się najlepiej, którą trzeba dopopomować.
11. Klasowe i placowe
Najwięcej emocji dostarczały mecze klasowe i placowe, gdy zebrały się dwie różne ekipy. Było ustalanie składów, taktyk, zęby zaciśnięte, nerwy napięte jak postronki. Nikt nie odpuszczał. Czasem wynik po meczu trzeba było weryfikować rękoczynami.
12. Pokrzywy
Dziwnym zrządzeniem losu często działo się tak, że dookoła naszych prowizorycznych boisk rosły gęste krzaki pokrzyw. Najbardziej poszkodowany był ten, który piłkę wybił, gdyż musiał dać nura w ten gęsty busz, wracając cały w bąblach. A piłka jakoś zawsze tak się chowała, że w pokrzywach trzeba było spędzić dobre kilka minut, zanim udało się ją znaleźć…
13. Strumień / rzeczka / ściek
Gdy graliśmy na boiskach zastępczych, często zdarzało się tak, że obok przepływał jakiś lokalny ściek – ni to rzeczka, ni to kanał.
Ileż razy zdarzało się, że w ferworze walki, po zbyt mocnym wybiciu na aut piłka doń wpadała. Błyskawicznie trzeba było wdrożyć akcję ratowniczą na szeroką skalę.
Uzbrojeni w patyki, kawałki szmat i kamieni próbowaliśmy uratować nasz skórzany skarb, nim na wieki pogrążył się w odmętach miejskiej kanalizacji.
A Ty co jeszcze pamiętasz?
To tyle z rzeczy, które zapamiętałem. Pewnie są ich jeszcze dziesiątki. Jeżeli jeszcze jakieś pamiętasz – napisz koniecznie!