Zacznę nietypowo. W sensie jest wiele gier, które można by/trzeba by/wypadałoby wrzucić wcześniej: Contra, Settlers, Mortal Kombat, Mario…
Ale do North & South mam szczególny sentyment. I to nie tylko dlatego, że większość wspominek dotyczących tej gry wiąże się z uroczą koleżanką Kasią (pozdro!), z którą najczęściej grałem przez długie godziny, dziecięciem jeszcze będąc.
O co chodziło w Noth&South?
North&South toczyło się w czasie wojny secesyjnej. Mogliśmy wybrać jedną ze stron konfliktu (gdzie unioniści mieli łatwiej, gdyż zwykle dysponowali większą ilością jednostek – co też zależało od od roku, w którym rozpoczęliśmy akcję).
Gra fantastycznie łączyła elementy strategii turowej i zręcznościówki: mieliśmy główną planszę, na której przesuwaliśmy jednostki, niesamowicie prosty i wciągający system rozgrywania bitew w czasie rzeczywistym, a także elementy zręcznościowe, gdy zdobywaliśmy fort lub pociąg.
Drogą do sukcesu było opanowanie linii kolejowych (na mapie strategicznej), które dostarczały złoto, za które mogliśmy kupić jednostki.
Równie ważne było zdobywanie fortów znajdujących się w kluczowych lokacjach oraz napadanie na pociągi (gdy nasza jednostka znajdowała się obok torów kontrolowanych przez przeciwnika).
Oprócz tego gra posiadała elementy losowości, które mogły zmienić przebieg naszych zmagań:
- Indianina, który dekapitował jednostki, gdy się do niego za bardzo zbliżyło
- Wąsatego, śpiącego meksykanina, który podobnie się złościł, gdy przerwano mu pijacki błogostan
- Wędrującą burzę unieruchamiającą armię
- Port, który gdy zajęliśmy, dostarczał nam gratisowe oddziały
Tryb Bitwy
North&South jest jest dla mnie esencją amigowych zabaw – gdy do dyspozycji była jedna klawiatura lub klawiatura i joystick.
Siadało się przytulonym bark w bark, (ten, kto grał na strzałkach miał zawsze łatwiej), wrzucało dyskietkę i… GO!
Tryb bitwy (zdecydowanie najlepszy element gry) prowadzony był w szalonym tempie, dlatego, że jednocześnie kontrolowaliśmy wszystkie jednostki. Kierowaliśmy odpowiednio: działami, kawalerią i piechotą.
Najlepszą strategią było jak najwcześniejsze zniszczenie dział przeciwnika, a także podziurawienie mostu, tak by uniemożliwić przejście kawalerii (raz wypuszczonej kawalerii nie można było zatrzymać i jednostki, jeżeli nie przebiegły przez most wpadały w przepaść lub topiły się w rzece – w zależności od mapy).
Całość była utrzymana w humorystycznej konwencji i miała bardzo przyjemną oprawę graficzną (do dzisiaj pamiętam, jak można było łaskotać w pośladki w głównym ekranie gry fotografa, który miał zrobić zdjęcie).
Trzeba było jednak uważać, bo moment nieuwagi skutkował wyrżnięciem lub wystrzelaniem naszych oddziałów (gdy skupialiśmy się na ostrzale, a kawalerzyści niepostrzeżenie nadciągnęli).
Wydaje się proste, kombinacji walki było raptem kilkanaście wariantów, ale i tak zabawa była przednia.
Ważne było to, by grać przeciwko koledze/koleżance, bo grając przeciwko komputerowi, było zwyczajnie… nudno.
Magia Amigi/Pegasusa/SEGI/Commodore brała się właśnie z tego, że kumpel lub koleżanka siedzieli obok Ciebie i tak samo szarpali na wszystkie strony Joystickiem lub napieprzali w klawiaturę. I z kim razem musiałeś się pilnować, by nie przeklinać za głośno, bo mama obok w kuchni gotowała obiad.
[EDIT 2013-12-30]
Po wrzuceniu na Facebooku linka, okazało się, że wyszła reedycja, na co uwagę zwrócił Wojtek. Jest do znalezienia w sieci – także szukajcie, a znajdziecie. Szczerze powiem, że mi podchodzi średnio – gdzieś straciła klimat, ale wiadomo, że o gustach…