Dzisiaj na tapecie kolejny produkt, którego nie mogło zabraknąć w przystani szczęścia jaką był szkolny sklepik.
Poza tym, że były jedną z zaledwie kilku(nastu?) rzeczy, po którą pędziło się stadnym spędem zaraz po dzwonku, miały trzy podstawowe zalety:
Były tanie.
Było ich w paczce dużo.
Zajebiście smakowały.
Dzięki temu, że były tanie, zawsze znalazł się jeleń, który je kupił. I którego można było „obsępić”.
Przez to, że było ich dużo, zawsze mogliśmy się „nażreć” całą ekipą (zwykle temu co kupił zostawały okruchy w paczce i jakiś smętnie ułamany mikrokawałek). Zagajając „daj gryza” łatwo było je ułamać i uciec. Co działo się notorycznie.
I najważniejsza rzecz – Andruty smakowały wyśmienicie. Jak wszystko co młóciliśmy za młodu.
Gdy trzeba było odbębnić swoje na wigilii klasowej, i zapomniało się wziąć opłatka (co zdarzało mi się regularnie co roku), za pomocą cyrkla można było na nich wyrysować koślawego osiołka, żłobek, kwadratową szopkę, Maryję i Józefa o kubistycznych kształtach.
I opłatkiem tym obdzieliłem zwykle całą klasę (bo tylko dziewczyny wzięły sobie do serca słowa: „żeby znowu nie było jak co roku, że wszyscy zapominają”).
W spokoju ducha, zadowoleni jak diabli z kolejnego oszustwa, łamaliśmy się Andrutem życząc sobie kolejnych sukcesów w Sensible World of Soccer.
I co najlepsze – można jeszcze je kupić 🙂